Po przespanej nocy moje siły zregenerowały się
wystarczająco, abym mógł zużyć je wylizanie swoich ran. Musiałem tłumaczyć
zdenerwowanemu władcy, dlaczego tak długo mnie nie było i co mnie tak
sponiewierało. Nie czułbym się w porządku, gdybym nie powiedział mu prawdy, ale
w rezultacie dał mi wspaniałomyślnie dzień wolny. Usiadłem przed swoją jaskinią
i uniosłem łeb na pogodne niebo, przetaczając raz jeszcze moją wczorajszą rozmowę
z Antilią.
,,- Dlaczego to zrobiłeś?
- Co takiego?
- Dlaczego mnie uratowałeś?
- Ponieważ się przyjaźnimy.”
Zacisnąłem kły, z napięciem zastanawiając się, czy to co
powiedziałem było rzeczywiście prawdą. Umysł śpiewnie przytakiwał, ale szybciej
bijące w piersi serce na samą myśl o błękitnej wilczycy, zdawało się podważać
wszystko, o czym do tej pory miałem pojęcie. Odruchowo zaakceptowałem myśl, że
powinienem sprawdzić jak się czuje i zamiast iść na polowanie, byłem już w
drodze do centrum watahy. Widziałem ptaki na gałęziach, przybrane w cieplejsze,
kolorowe piórka, do celu prowadził mnie delikatny podmuch wiatru, który bawił
się moim futrem. Leżący po obu stronach wydeptanej dróżki śnieg, przypominał
jej strażników kłaniających się w pas każdemu przechodniowi. Nagle zacząłem
dostrzegać rzeczy, na które normalnie nie zwróciłbym uwagi. To jakiś znak? Nie znalazłem
jednak Antilii w pustej jaskini medyków, a natknąłem się na nią dalej.
- Witaj – Mój głos lekko zadrżał.
- Ruben! – Uśmiechnęła się promiennie na mój widok i
podeszła bliżej, choć widać było, że jest słaba.
- Przyjęli cię do watahy? – Zapytałem, unosząc z
zaciekawieniem długie uszy. Po prawdzie chyba nie musiałem się pytać, bo jej
mina mówiła sama za siebie.
< Antilia? >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz