Z samego rana, gdy tylko spakowałam odpowiednie rzeczy, poszłam po Moonlight'a. Byłam trochę zła na niego, że uwziął się, aby mi towarzyszyć. Co gorsza, Dus poparł ten pomysł. Podejrzewałam, że chciał po prostu zrobić mi na złość. Cóż, jeśli tak było, to rzeczywiście mu się to udało. Byłam z natury samotniczką, więc nie potrzebowałam towarzystwa nikogo. A już tym bardziej faceta.
Gdy dotarłam w umówione miejsce spotkania, Moon'a jeszcze nie było. Westchnęłam ostentacyjnie. Po piętnastu minutach pojawił się obok, z promiennym uśmiechem na twarzy.
-Już? -zagadnął wesoło.
-Tak. Od kwadransa - powiedziałam z wymuszonym uśmiechem, patrząc na niego ostro.
Spojrzał na mnie ze zdumieniem, po czym wskazał na zegarek. Jak zwykle się nie odzywał, co jeszcze bardziej doprowadzało mnie do szału. Zerknęłam na wskazówki: 6:05.
-No co? - mruknęłam.
-Jeszcze trzydzieści minut -zauważył.
-Dwadzieścia pięć -poprawiłam, jak zwykle będąc perfekcjonistką. - Ale do wyjazdu. To chyba oczywiste, że należy przychodzić wcześniej.
Przewrócił oczami i uśmiechnął się z powątpiewaniem. Warknęłam cicho, ale postanowiłam nie drążyć tematu.
-Cóż, pora ruszać na tą całą Wyspę Kamieni. Chcę mieć to już wreszcie z głowy.
Po tych słowach ruszyliśmy nad wodę. Czekała już na nas łódka Moonlight'a, którą rzekomo własnoręcznie wykonał. Popłynęliśmy nią przez wodę, zostawiając w tyle ląd.
Droga przeminęła nam nadzwyczaj szybko. Oczywiście, bez słów. Moon nigdy się nie odzywa, a ja byłam zbyt zła na cały świat, aby cokolwiek powiedzieć.
Gdy dopłynęliśmy na Wyspę Kamieni, uśmiechnęłam się z satysfakcją. Była malutka, drzewo wydawało się być na wyciągnięcie ręki. Pestka. Szybko weźmiemy potrzebne składniki, wrócimy do stada i zaczniemy robić, co chcemy.
Nie czekając na towarzysza podróży, pobiegłam do drzewa i natychmiast poczułam ukłucia w kilku miejscach.
-Ał! -jęknęłam. -Co to?!
-Ptaszki -odpowiedział spokojnie Moonlight'a.
-Jakie, do cholery, ptaszki?! -krzyknęłam, próbując się odgonić od setek małych dzióbków.
-Jedyni mieszkańcy tej wyspy -powiedział z uśmiechem.
Przed oczami migały mi różnobarwny brzuszki małych ptaków. No tak, zapomniałam o nich. Uznałam, że takie coś nie jest godne uwagi, ale teraz, kiedy spadła na mnie ta śmieszna kaskada piór zaczynałam żałować, że nie przeczytałam o nich więcej.
-Zrób coś! -ryknęłam, próbując walnąć łapą w któregokolwiek ptaszka. Jak na złość żaden mi się nie nasunął, chociaż było ich tyle, ile komarów w ciepły wieczór, w pobliżu jeziora.
-Musisz mieć coś srebrnego -stwierdził w zamyśleniu Moonlight, najzwyczajniej stojąc sobie przy łódce, jakby ataki małych ptaszków były czymś zwykłym. -Wyrzuć to.
-Co?! Nie! -ryknęłam, zaczynając już panikować przez mnogość małych działek i ich ostrych brzuszków.
-Spokojnie, Lia, one nie lubią srebra. Denerwuje je. Jak się tego pozbędziesz, odczepią się.
-Nie pozbędę się! -krzyknęłam zdesperowana.
Samiec westchnął. Nie widziałam go, ale poczułam, że minął mnie i pobiegł do drzewa. Ptaszki go zignorowały.
Po chwili złapał mnie za łapę i pociągnął do łódki. W chwili, w której opuściłam granicę wyspy, ptaki opuściły mnie i odfrunęły, jak gdyby nigdy nic.
Usiadłam w łódce. Moonlight zaczął wiosłować, tak jak przedtem zmieniając się w człowieka. Także się zmieniłam. Setka malutki zadrapań po dzióbkach piekła mnie okropnie. Samiec przyglądał mi się z niepokojem.
-Nie wyglądasz najlepiej - zauważył.
-Dzięki -warknęłam.
-Nie to miałem na myśli. No, wiesz... krwawisz - powiedział, starając się być delikatnym. -Dlaczego nie chciałaś wyrzucić tego czegoś?
-To naszyjnik. Dostałam go od... mamy - szepnęłam.
-Słyszałem, że nie była dla Ciebie zbyt dobra - stwierdził.
-Tak, ale... Rodzina to rodzina.
Reszta drogi upłynęła w milczeniu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz