Świat tonął w chłodnych barwach, wszędzie dookoła królowały zimne błękity i biel śniegu. Stałem na granicy, gdzie las przeistaczał się w rozległą, otwartą przestrzeń. Mimo zalegających gdzieniegdzie zasp, Niczyje łąki pozostawały wielką, falującą trawami plamą szmaragdowej zieleni.
Zaraz po wkroczeniu na odsłonięte pole przypadłem do ziemi, chowając się w trawie. Była na tyle wysoka, że mogłem się ukryć niemal w całości, tylko końce moich uszu wystawały ponad smukłe źdźbła. Szorując brzuchem po zimnym podłożu, zacząłem się skradać w poszukiwaniu tropu. Musiałem wyglądać śmiesznie, stosując starą psią technikę – trzymanie nosa tuż przy ziemi. Działało, więc nie miałem powodów do męczenia się innym sposobem. Niestety, w twardej ziemi nie udało mi się znaleźć żadnych śladów, co mnie zresztą zbytnio nie zdziwiło.
Nie przejmując się szedłem dalej, wsłuchując we względną ciszę dookoła. Ciężko było wyłapać inne dźwięki pośród szumu trawy, który wywoływałem, jednak do moich uszu dotarł charakterystyczny skrzek. Odgłos wydawany przez ptaka niósł się słabym echem po równinie. Uniosłem lekko łeb, żeby móc rozejrzeć się po łące. Po chwili zarejestrowałem ruch po mojej lewej i, nie czekając nawet sekundy, skoczyłem w tamtą stronę. Spłoszone stworzenie zerwało się do ucieczki, powodując tym samym jeszcze większe wzburzenie trawy. Gdy byłem już wystarczająco blisko, odbiłem się od zmrożonej ziemi, lądując w plątaninie długich źdźbeł oraz skrzydeł, którymi ptak machał szaleńczo. Po krótkiej szamotaninie udało mi się chwycić jego szyję. Zacisnąłem zęby, miażdżąc tchawicę. Wypuściłem z pyska bezwładnego ptaka, po czym przyjrzałem się mu bliżej. Był mniej więcej wielkości przeciętnego bażanta, miał duże skrzydła i szare pióra z niebieskimi plamkami.
Chwyciłem zdobycz z powrotem w zęby. Zacząłem iść, już w pełni wyprostowany, szukając miejsca na posiłek. W końcu znalazłem małą, łysą plamę gołej ziemi, gdzie mogłem w spokoju zjeść bez trawy włażącej do oczu. Zabrałem się za ptaka, który okazał się być tłusty i sycący.
Po zakopaniu pozostałości po posiłku, ruszyłem przez łąkę w stronę lasu. Po chwili przeszedłem w spokojny trucht, a wysokie źdźbła smagały mnie lekko po bokach. Chłodny powiew wywoływał gęsią skórkę na mojej skórze. Nagle poczułem szarpnięcie za futro, które mnie zatrzymało. Nieco zdezorientowany popatrzyłem na przyczepiony do mojego boku krzak rzepy. Skrzywiłem się, bo tego cholerstwa się praktycznie nie da wyplątać z sierści, jeśli się mocno przylepi. Najostrożniej jak potrafiłem, chwyciłem jedną z kulek w zęby i wyrwałem gwałtownym ruchem. Odskoczyłem odruchowo, o jedną kępkę futra mniej. Nie było to najlepszym pomysłem, bo tym sposobem wszystkie rzepy naraz oderwały się od mojego boku. Zaskomlałem głośno, cofając się do tyłu i potykając o własne łapy. Runąłem grzbietem prosto w kolejne krzaki, z których czym prędzej wyskoczyłem. Na szczęście okazały się tylko jakimś zielskiem. Zielskiem w mojej sierści! Byłem cały zielony, więc otrzepałem się jak pies, co pomogło po części. Zdecydowałem, że zajmę się tym w swojej norze. Popatrzyłem jeszcze ze złością na pnącze rzepy, zbliżając do niego łapę i pozbawiając roślinę energii życiowej. Krzak zwiędnął na moich oczach, w ciągu sekundy kurcząc się oraz blaknąc.
Wracałem przez las, kiedy przede mną pojawiła się jakaś postać. Foxy rzucił mi pytające spojrzenie, na co ja tylko pokręciłem łbem, przy okazji zrzucając trochę zielska zza uszu.
-Nie pytaj – powiedziałem, a samiec bez słowa podszedł, po czym wyciągnął z mojego futra mały patyk i odrzucił na bok.
Podziękowałem mu skinieniem łba. Po chwili stanął z powrotem naprzeciwko mnie, trzymając w pysku coś zielonego.
-To pieprz zielony – powiedział lekko niewyraźnie. – Wiesz ile mikstur można z niego zrobić?
No tak, alchemik. Zapomniałem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz