Szedłem po zimnej, błotnistej ziemi, myśląc o tym, co tak naprawdę właśnie robię. Szukam stada. Po co mi to? W sumie to znalazłoby się parę powodów, między innymi bezpieczeństwo, wygoda, tak zwany dom. Ale chyba najważniejszą przyczyną było towarzystwo, jakie oferowałaby mi grupa. Nie chciałem się przyznać sam przed sobą, że najzwyczajniej w świecie doskwierała mi samotność. No bo ile można plątać się bez celu samemu po świecie? Nie bez celu, zreflektowałem się. Szukanie zaginionej siostry to ważny cel. Szkoda tylko, że przez te półtora roku poszukiwań nie natknąłem się nawet na ślad po niej. Zapadła się pod ziemię. Wbrew pozorom było to całkiem możliwe zważywszy na to, że tak jak ja, Lydianne władała żywiołem ziemi. Moją uwagę na chwilę pochłonęła inna myśl. Czy gdyby moja matka nie porzuciła miotu, tworzylibyśmy teraz rodzinę? Czy moi bracia i siostry przeżyliby, a Lyddy byłaby ze mną? Potrząsnąłem łbem, odrzucając na bok myśli o bliskich. Co za ironiczna nazwa, przecież oni wszyscy byli daleko… Zatrzymałem się gwałtownie. Odetchnąłem głęboko i postanowiłem do tego nie wracać. Ruszyłem dalej miarowym truchtem, rozglądając się dookoła. Las. To takie… królewskie miejsce. Majestatyczne drzewa, górujące niczym strażnicy po obu stronach wydeptanej ścieżki, którą szedłem. Mówi się, że nocą wszystkie dźwięki zamierają, ale nie jest to prawdą. A przynajmniej na pewno nie w lesie. Po zmroku usłyszeć można chyba nawet więcej odgłosów niż za dnia. Pohukiwanie sowy, piski nietoperzy, wilki wyjące do księżyca czy nawet hałas wywoływany przez moje kroki. Istny koncert. Znieruchomiałem na ugiętych łapach, kiedy szary kształt przebiegł przed moimi łapami. Po chwili kawałek dalej dostrzegłem parę małych ślepek, w których odbijało się światło księżyca. Skoczyłem na mysz, od razu miażdżąc zębami jej kręgosłup. Drobne kostki chrupnęły i ofiara znieruchomiała w moim pyszczku. Położyłem się pod najbliższym drzewem, żeby w spokoju zjeść posiłek. Może noc była dziwną oraz nieodpowiednią na to porą, ale byłem głodny po całym dniu wędrówki. Głodny i zmęczony. Nawet nie zarejestrowałem momentu, w którym oczy mi się zamknęły.
Zerwałem się na równe łapy, słysząc głośny trzask łamanego patyka. Nie spałem długo; prawie pełny księżyc wciąż wisiał nad lasem, przyczepiając drzewom cienie. Szybko rozejrzałem się wokół, starając się dostrzec źródło hałasu. I dostrzegłem – stojącą właściwie na wprost mnie samicę. W mlecznym blasku jej futro wydawało się srebrne. Spojrzenie, którym mnie mierzyła było chłodne.
-Czego? – rzuciłem.
-Co tu robisz? – odpowiedziała dźwięcznym głosem. Naprawdę ładnym głosem.
-Nie mam ochoty na pogaduszki z ciekawską samicą o takiej porze – warknąłem cicho i odwróciłem z zamiarem odejścia.
-Nie jestem ciekawską samicą, wykonuję swoje obowiązki. Po co wszedłeś na tereny stada? Śledziłam cię, wiem, że przyszedłeś zza gór.
Zmierzyłem ją spojrzeniem, zatrzymując wzrok na jej błyszczących oczach.
-To są tereny stada? – upewniłem się.
-Tak, masz problemy ze słuchem? – zimny głos nie pasował do tych iskrzących się oczu.
-Zaprowadź mnie do alfy – powiedziałem, ukrywając ekscytację. Nareszcie udało mi się znaleźć jakieś stado! Jak dobrze pójdzie, to mnie przyjmą.
-Może cię jeszcze zanieść? – parsknęła.
Westchnąłem. Jeśli chciałem trafić do przywódcy, niestety musiałem przekonać stojącą przede mną upartą samicę żeby mnie zaprowadziła. Dobra, Phase, dasz radę. Bądź miły.
-Proszę – powiedziałem krótko, patrząc nieznajomej w oczy.
< Liselotte? >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz