16 stycznia 2016

Od Enceladusa CD Hopeless

Mimo że w duszy sądziłem, iż to polowanie zakończy się fiaskiem, zgodziłem się. Zupełnie bez podstaw, bo przecież może się przykładowo skończyć innym uszczerbkiem na zdrowiu Hopeless, a moim zadaniem jest sprawowanie opieki nad członkami. I nie chodziło mi tu o to, że podłożę ją żubrowi do stratowania, tylko jej obecność w pewnym sensie podnosiła na duchu i ciężko mi się z nią rozstawało. Mówiąc prostolinijnie, nic więcej. Szliśmy wolno, łapa za łapą ze względu na kruchy stan lisicy. Nie byłem głodny, gdyż przed uratowaniem Hope zjadłem swoje skromne śniadanie. Niemniej jeśli teraz nie poradzi sobie na polowaniu, będę musiał wyznaczyć kogoś, kto przez te parę dni będzie przynosił jej coś do jedzenia lub sam się tym zająć. Tereny łowieckie podobnie jak wszystko inne, leżały uśpione pod grubą pierzyną lodu i śniegu. Lisie futra z zimowym podszerskiem doskonale chroniły nas przed mrozem, więc nie byliśmy narażeni na przeszywający wiatr, który hulał między drzewami. Nie musieliśmy długo szukać, aby ujrzeć bażanta, samotnie spacerującego po otwartej przestrzeni, jakiej było pole na skraju lasu.
- Kto zapoluje? – Bystre oczy lisicy skierowały się wyczekująco w moją stronę. Widziałem w nich coś jeszcze prócz niezdecydowania. Była tam chęć pokazania, że nie jest do niczego. Kiwnąłem na nią łbem, pozwalając jej iść. Nie wiem skąd nagle u mnie ta doza zrozumienia, niezbyt niemiło zaskakująca. Usiadłem, by móc przyjrzeć się poczynaniom samicy.

< Hope? Zdecyduj >   

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz