16 stycznia 2016

Od Enceladusa CD Hopeless

Zza ośnieżonego krzaku najpierw wyłoniły się moje uszy, w następnej kolejności reszta ciała. Z początku widok krwi i myśliwskiej pułapki lekko mnie zemdlił, ale dzielnie stanąłem obok Hopeless. Szepnęła pod nosem coś, czego nie usłyszałem i popatrzyła na mnie tak, jakbym już jej pomógł. Pewne było to, że nie mogłem jej tak zostawić. Zaniepokojony przyjrzałem się konstrukcji sideł, w które wpadła lisica. Wszystko było w nich przemyślane do tego stopnia, że ofiara nie mogła się za bardzo odwrócić. Podszedłem ostrożnie do liny i wbiłem w nią ostre, jak igiełki kły. Zadania nie ułatwiał mi śnieg, w którym tonęły mi łapy. Po okolicy rozniósł się brzdęk żelastwa i zatrzask puścił w samą porę. Gdzieś w oddali ozwał się wystrzał z broni i ujadanie myśliwskich psów. Gorączkowo obracając łbem, zastanawiałem się nad alternatywą ucieczki. Samica była ranna, poza tym zostawiałaby ślady krwi na śniegu, niczym nić Ariadny, po której psy wytropiłyby nas z łatwością. Polowanie zbliżało się i należało przypuszczać, że zaraz wpadnie na nasz trop, jeśli już tego nie zrobiło.
- Trzymaj się – Nie myśląc dłużej wziąłem Hope na grzbiet i ruszyłem biegiem w przeciwną stronę. Nie chodziło tu o to, aby dotrzeć do stada. Chciałem odciągnąć od niego myśliwych. Jedynym wyjściem pozostawało użycie magii zwielokrotniania. Moment później przy moim boku biegł mój sobowtór. Przyśpieszyłem, choć prawie nie czułem łap, aby dotrzeć nad jezioro w lesie. Tam będziemy bezpieczni. Adrenalina dudniła mi w żyłach. Przystanąłem dopiero na płyciźnie wody, starając się unormować oddech, co graniczyło z cudem. Pozwoliłem lisicy zsunąć się z mojego grzbietu, aby obmyła okoloną strużkami krwi ranę. Nie była głęboka, ale jeszcze parę dni samica będzie mieć problem z chodzeniem. Jakiś czas później w swojej norze opatrzyłem jej łapę.
- W porządku? – Spytałem starając się, aby głos nie zdradził mojego zaniepokojenia.

< Hope? >

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz