Przyjrzał mi się przenikliwie, czego nie potrafiłam odwzajemnić.
Dalej patrzyłam się na niego z szerokim uśmiechem od ucha do ucha. Cieszyłam
się, że ktoś ma jeszcze tą samą moc co ja.
- Najwyraźniej tak – powiedziałam radośnie i delikatnie,
prawie z matczyną miłością położyłam łapkę na odgarniętym ze śniegu kawałku
ziemi. Oderwałam ją i naszym oczom ukazał się mały, zielony kiełek. Zbliżyłam
do niego pyszczek i chuchnęłam zimną parą. Roślinka urosła stosunkowo szybko.
Najpierw pojawił się brązowy pniaczek, którego gałęzie zapełniały się stopniowo
liśćmi, potem gdzieniegdzie wyrósł dojrzały owoc, przypominający wyglądem czerwoną
jagodę. Krzaczek był uroczy. Patrzyłam się zadowolona na zaciekawionego Phase’a.
- Zrobiłaś to specjalnie? – zapytał nie ukrywając podziwu.
- Chyba nie, po prostu chciałam aby urosło coś jadalnego… -
odpowiedziałam i wzruszyłam „ramionami”.
- Nadal jesteś głodna? – zachichotał i spróbował udawać
kpiącego. Uniósł pytająco brwi.
- Nie! – zaprzeczyłam ruchem głowy. – Ale poczęstuj się, bo to
moja… eee… jak to się mówi? Hodowla? – zakłopotona, pokręciłam pyskiem.
- Chyba tak to się mówi – samiec parsknął śmiechem, a ja mu
zawtórowałam.
Sięgnął po dojrzały, czerwonawy owoc. Ja zrobiłam podobnie.
Był bardzo smaczny i nawet w smaku przypominał borówkę, no może z domieszką
winogrona. Ciekawe połączenie. Widziałam, że lis skończył przeżuwać, więc
spytałam się co o tym sądzi. Smakowało mu. Zerwałam się na równe łapy,
przypadkiem obsypując Phase’a grudkami śniegu.
- To idziemy w te góry? – zapytałam tonem małego dziecka,
które jest zniecierpliwione bo nie dostało lizaka. Przez całe to zamieszanie ze
śniadaniem prawie zupełnie zapomniałam o naszej wyprawie, a nie chciałabym tam iść po ciemku, nawet w towarzystwie mojego
przyjaciela. Zaraz… Phase był już moim przyjacielem, prawda? Ja tak to odczuwałam…
- Słuchaj, czy my już jesteśmy przyjaciółmi? – spytałam cicho,
kiedy dreptaliśmy wolno w stronę szczytów ukrytych w chmurach.
(Phase?)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz