Wilki stały tyłem do słońca, które z daleko wyglądało jak złota kula. Już zachodziło. Niebo coraz bardziej ciemniało, gdzieniegdzie widać jednak było resztki dnia. Miałem wrażenie, że skurczyłem się pod ich spojrzeniem. Zapach otoczenia, który tak dobrze znałem, sprawiał, że czułem się jeszcze gorzej. Nieświadomie musieliśmy zapuścić się na wilcze terytorium, głupiec ze mnie, że tego wcześniej nie zauważyłem. Tutaj mogli nas bezkarnie obrażać i zdeptać z ziemią. A każde moje odnóże kocha moją głowę i nie chciałoby się z nią rozstawać. Trzeba by dokładniej omówić z naszym Alfą granice stada. Nie obchodziło mnie za co lisica miała na pieńku z watahą, ale trzeba było to powstrzymać w zarodku.
- Wynośmy się stąd - Powtórzyłem rozdrażnionym głosem, pociągając lekko samicę za sobą. Rzuciła mi zdziwione spojrzenie przez ramię, ale nie wyrywała się. Och, cóż za miłe zaskoczenie! Czmychnęliśmy w krzaki, prowadziłem nad jezioro w lesie. Przez chwilę jeszcze towarzyszył nam wilczy rechot, który zostawiliśmy za sobą, lecz i on szybko ucichł. Droga z obu stron porośnięta była starymi, pochylonymi drzewami, wyznaczającymi trasę, pilnując aby nikt nie zszedł na bok. Czekoladowe ślepia wbijałem w ubity śnieg przed sobą, zmierzchało już. Czułem za sobą obecność Lisolette, od czasu do czasu para wydobywająca się z jej pyska łaskotała mnie w skronie. Zatrzymałem się dopiero nad wodą, odwracając się w stronę lisicy z postawionymi uszami. Misja wykonana. Nie dziękujcie mi, że uratowałem damę w opałach.
- Więc o co poszło? - Zapytałem odsłaniając kły w nie całkiem przyjemnym uśmiechu.
< Liselotte? Nie mam głowy do opisów, dziś chyba nawet nie mam głowy do pisania -,- >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz