23 grudnia 2015

Enceladus - historia

Dlaczego tu jest tak cicho? Otaczająca mnie noc była czarna jak sumienie faszysty. Uszy wykonały gwałtowny zwrot do tyłu, kiedy z cienia wyłoniła się chuda, starcza postać, która kiedyś przypominała lisa. Drwiący uśmiech wpełzł na moje lico, gdy spróchniały znachor zbliżał się do mnie na drżących łapach. Zrobiłem krok do przodu, by skrócić dzielący nas dystans. Przelękło mnie to, co zobaczyłem. On śmiał czuć się, jakby miał nade mną przewagę, którą potrafiłem niemal bezbłędnie wyczuć w każdym. Wspiąłem się na palce, aby wydawać się wyższym.
- Co tu robisz? – Wychrypiał niesłychanie donośnym szczekotem, który rozniósł się echem wśród osmolonych drzew. Kiedy stał już dostatecznie blisko bym mógł wyczuć jego zapach, uderzyła we mnie cuchnąca mieszanka siarki i pleśni. Staruch pochodził z bagien.  Było to pewniejsze, niż moje miejsce urodzenia.
- Nic ci do tego – Odburknąłem krzywiąc się demonstracyjnie. Zmierzyłem go niesympatycznym spojrzeniem, czekając aż powie coś więcej. Zauważyłem, że jego źrenice zmniejszyły się jak u drapieżnika gotującego się do skoku na swoją ofiarę. Instynktownie opuściłem łeb, czekając trwożnie na cios.
- Czyim jesteś synem? – Zapytał zgrzytliwym głosem, do którego jeszcze nie zdążyłem przywyknąć. Zjeżyła mi się sierść na karku, lecz nie potrafiłem się mu sprzeciwić.
- Jestem synem Ameruva – Nie czułem się z tego powodu dumny. Znałem jedynie jego imię i miałem nadzieję, że znachor nie będzie już o niego pytał. Spostrzegł moje zmieszanie, ślepia lisa rozgorzały politowaniem. Nagle gdzieś zza niego wyleciała chmura tak ciemna, że nie dało się przez nią spojrzeć. Wzbiła się prędko w powietrze,  po czym rozbiegła po obu moich stronach, okalając mnie niczym łono matki. Oczy starca jarzyły się jaskrawym światłem przecinającym dym, on sam zdawał się być nieobecny. Zatańczyły przede mną cienie lisów tak wolnych i szczęśliwych, że zbierało mi się na szloch. Sceny zmieniały się szybko, jakbym przewracał kartki zeszytu z obrazkami. Serce podeszło mi do gardła. Widziałem samicę i samca, później jedno młode u łap lisicy, drugie za kark trzymał ojciec. Zalała ich siarkowa chmura, z której wyłoniła się samotna lisica. Rozglądała się w poszukiwaniu szczeniąt. Niespodziewanie do jej gardła rzuciła się chmara kruków, rozszarpując bezlitośnie. Powietrze przeszył przeraźliwy jęk i gruchot łamanych kości. Osunąłem się na ziemię, zwalony niczym pień przez ogłuszający hałas.
- Przestań! Natychmiast przestań! – Darłem się bez skutku zasłaniając czułe uszy łapami. Trwało to jeszcze moment, cały teatrzyk cieni zakończył rozdzierający skowyt. Uniosłem pulsującą z bólu łepetynę, ale starucha już nie było. Ostatnie cienie harcowały na drzewach, zaraz i one też zniknęły. Moja klatka piersiowa unosiła się z pośpiechem, to znowu opadała. Dobrze wiedziałem, co tajemniczy lis chciał mi przez to przekazać. Moja matka nie wiedziała, że przeżyłem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz