Dlaczego tu
jest tak cicho? Otaczająca mnie noc była czarna jak sumienie faszysty. Uszy
wykonały gwałtowny zwrot do tyłu, kiedy z cienia wyłoniła się chuda, starcza
postać, która kiedyś przypominała lisa. Drwiący uśmiech wpełzł na moje lico,
gdy spróchniały znachor zbliżał się do mnie na drżących łapach. Zrobiłem krok
do przodu, by skrócić dzielący nas dystans. Przelękło mnie to, co zobaczyłem.
On śmiał czuć się, jakby miał nade mną przewagę, którą potrafiłem niemal
bezbłędnie wyczuć w każdym. Wspiąłem się na palce, aby wydawać się wyższym.
- Co tu
robisz? – Wychrypiał niesłychanie donośnym szczekotem, który rozniósł się echem
wśród osmolonych drzew. Kiedy stał już dostatecznie blisko bym mógł wyczuć jego
zapach, uderzyła we mnie cuchnąca mieszanka siarki i pleśni. Staruch pochodził
z bagien. Było to pewniejsze, niż moje
miejsce urodzenia.
- Nic ci do
tego – Odburknąłem krzywiąc się demonstracyjnie. Zmierzyłem go niesympatycznym
spojrzeniem, czekając aż powie coś więcej. Zauważyłem, że jego źrenice
zmniejszyły się jak u drapieżnika gotującego się do skoku na swoją ofiarę.
Instynktownie opuściłem łeb, czekając trwożnie na cios.
- Czyim
jesteś synem? – Zapytał zgrzytliwym głosem, do którego jeszcze nie zdążyłem
przywyknąć. Zjeżyła mi się sierść na karku, lecz nie potrafiłem się mu
sprzeciwić.
- Jestem
synem Ameruva – Nie czułem się z tego powodu dumny. Znałem jedynie jego imię i
miałem nadzieję, że znachor nie będzie już o niego pytał. Spostrzegł moje
zmieszanie, ślepia lisa rozgorzały politowaniem. Nagle gdzieś zza niego
wyleciała chmura tak ciemna, że nie dało się przez nią spojrzeć. Wzbiła się
prędko w powietrze, po czym rozbiegła po
obu moich stronach, okalając mnie niczym łono matki. Oczy starca jarzyły się
jaskrawym światłem przecinającym dym, on sam zdawał się być nieobecny.
Zatańczyły przede mną cienie lisów tak wolnych i szczęśliwych, że zbierało mi się
na szloch. Sceny zmieniały się szybko, jakbym przewracał kartki zeszytu z
obrazkami. Serce podeszło mi do gardła. Widziałem samicę i samca, później jedno
młode u łap lisicy, drugie za kark trzymał ojciec. Zalała ich siarkowa chmura,
z której wyłoniła się samotna lisica. Rozglądała się w poszukiwaniu szczeniąt. Niespodziewanie
do jej gardła rzuciła się chmara kruków, rozszarpując bezlitośnie. Powietrze
przeszył przeraźliwy jęk i gruchot łamanych kości. Osunąłem się na ziemię, zwalony niczym pień przez ogłuszający hałas.
- Przestań! Natychmiast
przestań! – Darłem się bez skutku zasłaniając czułe uszy łapami. Trwało to
jeszcze moment, cały teatrzyk cieni zakończył rozdzierający skowyt. Uniosłem
pulsującą z bólu łepetynę, ale starucha już nie było. Ostatnie cienie harcowały
na drzewach, zaraz i one też zniknęły. Moja klatka piersiowa unosiła się z
pośpiechem, to znowu opadała. Dobrze wiedziałem, co tajemniczy lis chciał mi
przez to przekazać. Moja matka nie wiedziała, że przeżyłem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz