Złapałem za linę i wciągnąłem tratwę na kamienistą plażę. Woda tutaj była czysta, przejrzysta, nie zabrudzał jej muł. Wyspa była dość sporej wielkości, można to było łatwo stwierdzić, bo doskonale widziałem jej przeciwległy kraniec. Wydawała się przy tym kompletnie opustoszała, nie licząc samotnego drzewa na jej środku. Poskręcany pień oraz ciemnoczerwone liście na rozłożystych konarach zdobiły szczyt pagórka niczym diadem z rubinami. Bez wahania ruszyłem w tamtą stronę, gdyż właśnie to było celem mojej wyprawy. Drobne kamyczki wbijały mi się nieprzyjemnie w łapy, na szczęście już po chwili zastąpiły je większe, gładsze. Żadna roślinność nie przebijała się przez warstwę pokruszonych skał, podłoże zaściełały tylko i wyłącznie kamienie. W miarę, jak szedłem wgłąb wyspy, robiły się one coraz większe, aż w końcu skakałem z jednego głazu, na drugi. Zadania nie ułatwiał fakt, że drzewo znajdowało się na górce. Niewielkiej, ale nie było łatwo się tam dostać ze względu na skały, oczywiście.
Byłem już prawie na miejscu, właśnie miałem przeskoczyć jedną z większych szczelin, kiedy usłyszałem głośny, ostrzegawczy skrzek. Tuż przed moim nosem przemknął żółty, rozmazany kształt. Cofnąłem się gwałtownie, zaskoczony. Poderwałem łeb do góry, a na tle powoli ciemniejącego nieba zauważyłem małego ptaszka z kanarkowym brzuszkiem. Przypominał trochę kolibra. Z jego dzióbka ponownie wydostał się charakterystyczny dźwięk, nigdy wcześniej takiego nie słyszałem. Zniżył lot, tak że znajdował się przed moim pyskiem. Zrobiłem krok w prawo, chcąc go wyminąć, ale stworzenie zrobiło to samo. Powtórzyłem czynność, tym razem w drugą stronę, jednak nic to nie dało. Wyglądało na to, że ptaszek nie chce pozwolić mi przejść.
Udałem, że rezygnuję z próby przejścia i zrezygnowany wracam na plażę. W momencie, w którym dziwny ptak odleciał, jak najszybciej pobiegłem w stronę drzewa, dość nieostrożnie przeskakując nad mijanymi przeszkodami w postaci szczelin między głazami. Kiedy znalazłem się niemal przy moim celu, usłyszałem nagle chór okropnych skrzeków. Za mną leciała cała chmura różnokolorowych strażników. Mimo, że ptaszki były małe, ich ostre dzióbki wyglądały przerażająco. Dotarłem do drzewa, za którym od razu się schowałem, chcąc uniknąć wściekłej fali ptasich strażników z morderczymi zamiarami.
Odczekałem chwilę, ale nic się nie działo, więc odważyłem się lekko wychylić. Oddział obronny zatrzymał się parę metrów od miejsca, w którym przebywałem i żaden z ptaszków nie przekraczał wyznaczonej linii. Wyglądało to tak, jakby drzewo wytwarzało jakąś barierę, której nie były w stanie przekroczyć.
Z uśmiechem pełnym wyższości wyszedłem zza pnia, pokazując się małym strażnikom w całej okazałości, po czym skierowałem wzrok na rozłożyste konary. Rozejrzałem się dookoła. Słońce chyliło się już ku zachodowi, dlatego musiałem jak najszybciej wracać... Chociaż zawsze mogłem spędzić noc tutaj, a wyruszyć dopiero rano. Wahałem się nad tą opcją, jednak ostatecznie postanowiłem ułożyć się wygodnie przy drzewie. Momentalnie zmorzył mnie sen.
Obudziłem się, kiedy słońce było już wysoko na niebie. Byłem wypoczęty i zrelaksowany, co było dziwne, bo przecież spałem na gołej skale... Ptasi strażnicy nie przeszkadzali mi w opuszczeniu wyspy, co wprawiło mnie w lekkie zdumienie. Zepchnąłem tratwę do wody, po czym ruszyłem w drogę powrotną.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz