26 lutego 2016

Od Enceladusa CD Hopeless

Ścięte mrozem, szepczące dookoła liście nie były w stanie wyprowadzić mnie z równowagi. Już dawno nie miałem tak wybornego wręcz humoru.
- Jesteś doskonałym władcą. Lepiej nie dało się rozwiązać problemu z lochami. Wciśnięcie im tej bajeczki było prostsze, niż odebranie dziecku lizaka – Mruczałem do siebie, idąc wzdłuż zagajnika brzóz. Las zaczął otulać się ciemnością, a po ostatnich promieniach słońca wkrótce nie było już śladu. Zatrzymałem się, bo mojej uwadze nie uszedł cień podążający za mną od paru kroków. Wydawałem się nie zwracać na niego uwagi, tylko moje uszy zwrócone były w stronę przyczajonej wśród zarośli lisiej sylwetki.
- Czego chcesz? – Zapytałem znudzonym głosem, zaszczycając postać dłuższym spojrzeniem. Zimny wiatr, który zaszeptał w konarach drzew, przyniósł mi zapach znajomej samicy. Jako że dookoła nie było słychać niczego prócz grających świerszczy, w tym samym momencie pochwyciłem uchem, jak zbyt gwałtownie wypuściła powietrze. – No dalej, wyjdź, Hopeless – Wycedziłem, przewracając oczami. Ze splątanych krzaków wyjrzała najpierw głowa lisicy, potem cała reszta. Stłumiłem w sobie chęć zapytania co tym razem ją do mnie sprowadza. Zamiast tego zmierzyłem ją zniecierpliwionym i wyczekującym wzrokiem. W końcu sama się odezwie, o ile spostrzeże go w mroku. Miałem wrażenie, że przez moment nie miała odwagi oddychać.
- Ja… ja… chciałam ci podziękować… - Dopadł mnie zduszony, jąkający się głosik. Stała ode mnie w sporej odległości, dlatego mogłem tylko przypuszczać, że opuściła oczy na koniuszki swoich łap.
- Za co? – Uniosłem nieco brwi z cieniem uśmiechu na ustach. Doskonale wiedziałem za co mi dziękuje, ale chciałem się napawać jej uległością. Chyba nigdy się z tego nie wyleczę.
- Za… za… pomoc… to znaczy… skierowanie mnie do Rubena – Odparła cicho.
- Proszę – Odpowiedziałem po prostu, również ściszając głos, co wprawiło ją w lekkie zakłopotanie. Ktoś, nie pamiętam kto, powiedział mi kiedyś, że zachowuję się nieobliczalnie. Nie zgodzę się z nim. – Jak łapa? – Dodałem z rozbawieniem, kiedy tarcza księżyca pojawiła się na nocnym niebie. Zrobiłem krok w stronę Hope, na co ona, jakby w obronnym geście, uniosła ranną kończynę.
- Lepiej – Wyszeptała, rzucając mi niepewne spojrzenie. No tak… mój uśmiech… jakby to powiedzieć? Przypominał trochę uśmiech tego no… nawiedzonego neofity. Opanuj się, Dus, bo cię zamkną w pokoju bez klamek. Wziąłem głębszy oddech, sprawiając, że pysk miałem na nowo na wpół znudzony i roztargniony. W tamtym momencie powiał silniejszy wiatr, mierzwiąc sierść na moim grzbiecie i o mało nie przewracając samicy. Jej łapy zadrżały delikatnie, gdy zbliżyłem się, zmniejszając tym samym dzielącą nas odległość.
- Zimno ci? – Spytałem miękko, patrząc na nią z ukosa.

<Hope? w następnym postaram się bardziej pociągnąć akcję>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz