Wypięłam dumnie pierś, stając przy tym na koniuszkach łap, aby nie odstawać aż tak bardzo wzrostem. No dobra, powiedzmy, że wśród wader byłam raczej nis... to znaczy przeciętna.
-Ostrzegam, że skromnie mówiąc, jestem mistrzynią polowania - spojrzałam na niego z ukosa, dając do zrozumienia, że nie żartuję i nie powinien kwestionować moich słów.
-Czyżby? Zobaczymy, czy tytuł mistrza nie trafi tym razem w inne ręce.
Wymieniliśmy zacięte spojrzenia.
-Jeszcze tego pożałujesz - stwierdziłam ze złośliwym uśmieszkiem na mojej usatysfakcjonowanej gębce.
-Zobaczymy. - Próbował być tajemniczy i stworzyć "nastrój grozy". - Spotkajmy się o zachodzie słońca przy tamtym kamieniu - Wskazał w jakieś miejsce, gdzie spodziewałam się ujrzeć jakiś ogromny głaz, ale zobaczyłam tylko kamień wielkości piłki do koszykówki. Ot, taki sam, jak milion innych.
Spojrzałam na niego z uniesionymi brwiami, zadając nieme pytanie, skąd mam wiedzieć, który to kamień, ale dla niego najwyraźniej było to oczywiste, więc nie odpowiedział. Rozdzieliliśmy się.
Ruszyłam ścieżką, którą zawsze chodziłam na polowania. Jeszcze ani razu się nie zawiodłam i liczyłam, że ten pierwszy nie nadejdzie akurat teraz.
-No, dalej głupi nosie, wąchaj! - warknęłam, gdy po kilku minutach nic się nie znalazło.
Dobra, trochę dziwne było rozkazywanie swojemu własnemu zmysłowi na głos, ale musicie zrozumieć, że bardzo chciałam wygrać i w rezultacie byłam bardzo zdesperowana.
Jeśli myślałam, że byłam zdesperowana po kilku minutach, to jeszcze nie wiedziałam, co to znaczy. Po około półtorej godziny bezowocnych poszukiwań zostawiłam w spokoju swój zmysł i zaczęłam przywoływać zająca. Po kolejnym kwadransie skończyła się taryfa ulgowa i zaczęłam go wyzywać, czym raczej nie przyspieszałam swojej drogi do wygranej.
Wyobraziłam sobie minę Rubena, gdy dowie się, że nie złapałam ani jednego zająca. Już słyszałam w uszach jego kpiny. To mnie tak zmotywowało, że nawet nie zauważyłam, kiedy zaczęłam biec.
Słońce już zaczynało zachodzić. Wtedy zobaczyłam zająca. Jak się wtedy czułam? Jakbym dostała wymarzony prezent od świętego Mikołaja, siedząc na grzbiecie jego latającego renifera przed kominkiem. Naprężyłam się do skoku. W tej chwili mój oddech i bijące serce zdawały się być zbyt głośne. Za bardzo bałam się, że zając zdąży uskoczyć, i może właśnie dlatego to zrobił: skoczyłam za szybko, gdy zwierzę było jeszcze zbyt zaniepokojone moim zapachem. I co z tego miałam? Liczba zająców: 0. Liczba guzów po zetknięciu się z pniem drzewa znajdującym się za zającem: 1, wielki i bolesny. Pewnie ciekawi Was, jak się teraz czułam? Wyobraźcie sobie poprzednią sytuację: siedzę na włochatym reniferze przy kominku, a Mikołaj wręcza mi ulubiony prezent. Nagle renifer okazuje się być przerośniętym kucykiem z doczepionymi rogami, kominek grzejnikiem elektrycznym z rysunkiem płomieni, Mikołaj przebranym wujciem Dusem, który jednak uznał, że prezent zatrzyma dla siebie. To tak w skrócie.
A słońce zachodziło. Pewnie Ruben czekał już przy tym głupim kamieniu z pięćdziesięcioma zającami albo łosiem wielkości ciężarówki.
Przez moment przemknął mi przez głowę pomysł, żeby uciec i powiedzieć, że wypadło mi z głowy spotkanie albo pomyliłam pory dnia. W końcu jednak uznał, że będę jak mężczyzna i przyjmę wszystko na klatę.
Tak więc ruszyłam na miejsce spotkania.
(Ruben? A jak sytuacja u Ciebie? Wybacz, że tak późno odpowiadam)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz