28 lutego 2016

Od Enceladusa CD Hopeless

Szedłem powoli przy boku lisicy, nie dbając jakoś specjalnie o dostojny krok czy naburmuszoną minę. Była ona więc zamyślona, bowiem w moim umyśle od kilku dni kotłowały się nieprzyjemne myśli. Starałem się również zignorować ukradkowe spojrzenia Hopeless w moją stronę, ale z żalem muszę stwierdzić, że z każdą chwilą przychodziło mi to coraz trudniej. W dodatku wiatr się wzmagał, panosząc wokół przeszywające zimno. Kiedy moje uszy zwróciły się gwałtownie do tyłu, wyłapując gdzieś z niedaleka nieznajome, lisie głosy, serce zamarło mi w piersi.
- Zaczekaj – Powiedziałem półszeptem, ruchem łapy zatrzymując zaskoczoną samicę. Odruchowo zbliżyłem się do niej, wyciągając szyję w posłyszanym kierunku. Nieświadomie uniosłem nieco ogon, jakbym zaraz miał tam skoczyć.
- Czy… coś się stało? – Pisnęła Hope, prawie przylegając do mnie swoim drobnym ciałkiem.
- Słyszysz? – Chciałem się upewnić. Być może przez tych kilka ostatnich dni nabawiłem się paranoi, bo myśl, że coś może grozić stadu pojawiała się w mojej głowie niemal bezustannie. Przeniosłem wyczekujący wzrok na towarzyszkę.
- Co takiego? – Spytała i zebrawszy się na odwagę, również spojrzała mi w oczy.
- Czyjeś głosy – Odparłem nie mogąc nic poradzić na dreszcz, który przeszedł po moich grzbiecie aż po czubek ogona, jak wyładowanie elektryczne. Nasłuchiwała jeszcze kilka sekund manewrując uszami, aż wreszcie kiwnęła głową i to w zupełności wystarczyło, aby popchnąć mnie do działania.
- Biegnij do swojej nory i nic nikomu nie mów. Pewnie jutro zapomnisz, że coś podobnego w ogóle miało miejsce – Mówiąc to ściągnąłem usta. Nie jestem głupi, muszę się tylko zorientować, kim oni są.
- Ale… - Jęknęła, spuszczając ogarnięte lękiem spojrzenie. Jedną łapę położyłem ramieniu lisicy, drugą zaś uniosłem jej podbródek. Zionął ode mnie nieodparty spokój, czułem to, choć nie wiedziałem, co tam zastanę.
- Nic nikomu nie mów – Powtórzyłem stanowczo raz jeszcze i odsunąłem się lekko. Zmrużyłem powieki, dając susa w krzaki, zanim bym się rozkleił i zaczął ją przytulać. Tak jak czułem ziemię pod łapami, tak odbierałem jej cierpienie. Z każdym krokiem w głąb lasu zauważałem, że miejsce traci całą swoją magię. Co oni do diabła robią?! Znaleźć ich plemię było wyjątkowo prosto, gdyż na środku sporej polany rozpalili ognisko, rzucające łunę światła w dzisiejszą bezgwiezdną noc. Płomienie tańczące z popiołem mieniły się w różnych kolorach, począwszy od niebieskiego i purpurowego, tak samo jak trzaskające iskry ulatujące w górę. Coś kazało mi przypuszczać, że to właśnie dzięki ognisku magiczny las płacze. Byli nawet dość liczni, zważywszy na to, że niektórzy pewnie śpią. Chłodno kalkulując swoje szanse, postanowiłem udać się z powrotem do stada, przeczytać stare księgi i wrócić tu z wojskiem, aby zetrzeć tych durni z planety. Ostrożnie stąpając przez splątane zarośla, sunąłem cieniem rzucanym przez spróchniałe drzewa.
- Kim jesteś?! – Usłyszałem warkot za sobą i zatrzymałem się, spoglądając ciekawie na postać sporego, wypłowiałego lisa z żarzącymi się jak dwa węgielki oczami.
- Władcą tych terenów, a ty przekaż swemu panu, że nieszczęśliwie trafił do złego lasu – Uniosłem z dumą pysk. W moim spojrzeniu była czysta pogarda, nic więcej.
- Tak cię załatwię, że zaraz ty będziesz nieszczęśliwy – Zaskrzeczał. Celowo nie ruszałem się z miejsca, chcąc aby ujawnił mi swoje moce. Ten jednak zamiast użyć jakiegokolwiek zaklęcia, wyjął zza siebie tępy sztylecik i począł nim wymachiwać. Nie znają ich?
- Głupiec – Wymamrotałem tylko i użyłem własnej magii, uznawszy, że on do niczego mi się już nie przyda. Zapadłszy natychmiast w głęboki sen, upadł na ziemię z głuchym gruchotem. Przez mój pysk przemknął cierpki uśmiech, kiedy zbliżałem się do jego ciała i zatopiwszy pazury w karku lisa przeciągnąłem je aż po udo. Obudzi się nazajutrz z dziurą w brzuchu, którą będzie wylizywać parę dobrych miesięcy. Nie użyłem jadu, ponieważ ten bałwan ma przeżyć, aby zanieść moją wiadomość.

< Hope? >

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz