Szedłem powoli przy boku lisicy, nie dbając jakoś specjalnie
o dostojny krok czy naburmuszoną minę. Była ona więc zamyślona, bowiem w moim
umyśle od kilku dni kotłowały się nieprzyjemne myśli. Starałem się również
zignorować ukradkowe spojrzenia Hopeless w moją stronę, ale z żalem muszę
stwierdzić, że z każdą chwilą przychodziło mi to coraz trudniej. W dodatku
wiatr się wzmagał, panosząc wokół przeszywające zimno. Kiedy moje uszy zwróciły
się gwałtownie do tyłu, wyłapując gdzieś z niedaleka nieznajome, lisie głosy,
serce zamarło mi w piersi.
- Zaczekaj – Powiedziałem półszeptem, ruchem łapy
zatrzymując zaskoczoną samicę. Odruchowo zbliżyłem się do niej, wyciągając
szyję w posłyszanym kierunku. Nieświadomie uniosłem nieco ogon, jakbym zaraz
miał tam skoczyć.
- Czy… coś się stało? – Pisnęła Hope, prawie przylegając do
mnie swoim drobnym ciałkiem.
- Słyszysz? – Chciałem się upewnić. Być może przez tych
kilka ostatnich dni nabawiłem się paranoi, bo myśl, że coś może grozić stadu
pojawiała się w mojej głowie niemal bezustannie. Przeniosłem wyczekujący wzrok
na towarzyszkę.
- Co takiego? – Spytała i zebrawszy się na odwagę, również
spojrzała mi w oczy.
- Czyjeś głosy – Odparłem nie mogąc nic poradzić na dreszcz,
który przeszedł po moich grzbiecie aż po czubek ogona, jak wyładowanie
elektryczne. Nasłuchiwała jeszcze kilka sekund manewrując uszami, aż wreszcie
kiwnęła głową i to w zupełności wystarczyło, aby popchnąć mnie do działania.
- Biegnij do swojej nory i nic nikomu nie mów. Pewnie jutro
zapomnisz, że coś podobnego w ogóle miało miejsce – Mówiąc to ściągnąłem usta.
Nie jestem głupi, muszę się tylko zorientować, kim oni są.
- Ale… - Jęknęła, spuszczając ogarnięte lękiem spojrzenie. Jedną
łapę położyłem ramieniu lisicy, drugą zaś uniosłem jej podbródek. Zionął ode
mnie nieodparty spokój, czułem to, choć nie wiedziałem, co tam zastanę.
- Nic nikomu nie mów – Powtórzyłem stanowczo raz jeszcze i odsunąłem
się lekko. Zmrużyłem powieki, dając susa w krzaki, zanim bym się rozkleił i zaczął
ją przytulać. Tak jak czułem ziemię pod łapami, tak odbierałem jej cierpienie. Z
każdym krokiem w głąb lasu zauważałem, że miejsce traci całą swoją magię. Co
oni do diabła robią?! Znaleźć ich plemię było wyjątkowo prosto, gdyż na środku
sporej polany rozpalili ognisko, rzucające łunę światła w dzisiejszą bezgwiezdną
noc. Płomienie tańczące z popiołem mieniły się w różnych kolorach, począwszy od
niebieskiego i purpurowego, tak samo jak trzaskające iskry ulatujące w górę.
Coś kazało mi przypuszczać, że to właśnie dzięki ognisku magiczny las płacze. Byli
nawet dość liczni, zważywszy na to, że niektórzy pewnie śpią. Chłodno
kalkulując swoje szanse, postanowiłem udać się z powrotem do stada, przeczytać
stare księgi i wrócić tu z wojskiem, aby zetrzeć tych durni z planety.
Ostrożnie stąpając przez splątane zarośla, sunąłem cieniem rzucanym przez spróchniałe
drzewa.
- Kim jesteś?! – Usłyszałem warkot za sobą i zatrzymałem
się, spoglądając ciekawie na postać sporego, wypłowiałego lisa z żarzącymi się
jak dwa węgielki oczami.
- Władcą tych terenów, a ty przekaż swemu panu, że
nieszczęśliwie trafił do złego lasu – Uniosłem z dumą pysk. W moim spojrzeniu
była czysta pogarda, nic więcej.
- Tak cię załatwię, że zaraz ty będziesz nieszczęśliwy –
Zaskrzeczał. Celowo nie ruszałem się z miejsca, chcąc aby ujawnił mi swoje
moce. Ten jednak zamiast użyć jakiegokolwiek zaklęcia, wyjął zza siebie tępy
sztylecik i począł nim wymachiwać. Nie znają ich?
- Głupiec – Wymamrotałem tylko i użyłem własnej magii,
uznawszy, że on do niczego mi się już nie przyda. Zapadłszy natychmiast w
głęboki sen, upadł na ziemię z głuchym gruchotem. Przez mój pysk przemknął
cierpki uśmiech, kiedy zbliżałem się do jego ciała i zatopiwszy pazury w karku lisa
przeciągnąłem je aż po udo. Obudzi się nazajutrz z dziurą w brzuchu, którą
będzie wylizywać parę dobrych miesięcy. Nie użyłem jadu, ponieważ ten bałwan ma
przeżyć, aby zanieść moją wiadomość.
< Hope? >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz