Pociągnąłem trzymany w zębach, spleciony z trawy sznurek, upewniając się, że węzeł jest mocny. Nie uśmiechało mi się płynięcie przez środek morza o własnych siłach w przypadku rozwalenia tratwy, którą to miały trzymać liny. Kiedy już przekonałem się co do wytrzymałości wszystkich wiązań, zepchnąłem swoją łódź na płytką wodę, pozostawiając w piasku ślady. Po chwili po rowkach nie było śladu, ich istnienie zakończyła jedna z wielu fal uderzających o brzeg plaży.
Przepchnąłem tratwę trochę dalej, mocząc kończyny do połowy, po czym wskoczyłem na nią. Platforma zachwiała się dosyć mocno, ale udało mi się złapać równowagę. Silny podmuch wiatru szarpnął moim futrem, przy okazji nadymając przymocowaną do stojącego pala plastikową siatkę i wprawiając prowizoryczną łódź w ruch.
Po pewnym czasie dookoła rozciągało się jedynie bezkresne morze oraz błękitny widnokrąg nieba, po suchym lądzie nie było nigdzie śladu. Kierunek drogi powrotnej wyznaczało mi słońce, dlatego na razie nie obawiałem się zgubienia. Trzeba było tylko zdążyć przed zmierzchem. Mimo, że nie widziałem dookoła niczego oprócz wody, rozglądałem się uważnie. Gdzieś daleko na niebie zebrało się stado ciemnych chmur, a fale szaleńczo miotały się pod czarnymi kłębami, złudnie przypominającymi dym. Przez jakiś czas przyglądałem się sztormowi. Ogromne fale rozchodziły się na wszystkie strony, a im większa była przebyta przez nie odległość, tym mniejsze się stawały, tak, że do mojej tratwy dopływały jako niewielkie wzburzenia, kołysząc nią delikatnie. Z niepokojem obserwowałem, jak słońce coraz bardziej się zniża, jednak zależało mi na dopłynięciu do celu. Dałem sobie jeszcze chwilę i obiecałem, że zaraz będę zawracał.
W końcu wypatrzyłem na horyzoncie ciemny zarys wyspy. Uśmiechnąłem się do siebie i ustawiłem plastikowy żagiel tak, żeby płynąć w jej kierunku. Po jakichś dwudziestu minutach dotarłem nareszcie do brzegu Wyspy kamieni.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz