Minął rok. Nie odkąd założyłem stado, ale tak po prostu bestialsko sobie minął. Nie pozwoliłem mu przecież. Mówi się, że wraz z rozpoczynającym się rokiem starzejemy się. Spojrzałem po sobie, wyginając szyję pod różnym kątem. Nie, nadal zaskakująco przystojny, nie ubyło mi nic z uroku osobistego. Z cienia nory najpierw wydostały się moje uszy, w następnej kolejności rudy tułów i puchata kita. Młode słońce dopiero nieśmiało pojawiało się nad widnokręgiem, sprawiając, że wszystko dookoła zdawało się być leniwie zaspane. Topniejący śnieg już nie iskrzył tysiącami diamentów tak jak dzień wcześniej. Można rzec, że byłem swoistym rannym ptaszkiem, bo nie spałem już od dłuższego czasu. Zwyczajnie musiałem poukładać sobie w głowie parę istotnych spraw, którymi nie chciałbym się zamartwiać później. Jak szpila dźgnęło mnie uczucie głodu i pchany instynktem wyruszyłem na tereny łowieckie. Truchtałem po rozmokłej ziemi, mijając po drodze bezlistne drzewa, które w nocy mogły niejednego przyprawić o gęsią skórkę. Gdzieś w oddali pohukiwanie sowy odbiło się echem po lesie. Niesamowita cisza i świadomość, że to wszystko terytorialnie należy do mnie, uczyniły mnie w tamtej chwili jeszcze bardziej zarozumiałym. Zatrzymałem się dopiero na miejscu i ziewnąłem bezceremonialnie, rozdziawiając szeroko paszczę. Stałem aż do momentu, w którym moje uszy wyłapały szelest ściółki wśród gęstego powoju. Zbliżyłem się bezszelestnie do krzaków, które wydawały się idealną kryjówką przed wzrokiem mojej ewentualnej ofiary. Spomiędzy gałęzi na poły wypatrzyłem, na poły zaś wyczułem siedzącego na zbudowanym z chrustu, igieł i błota ptaka wielkości bażanta. Wysiadywał jajka, zwrócony do mnie tyłem. Dawno już nie jadłem jaj, a bardziej kusiła mnie ta alternatywa, niż szarpanie się z pierzastym i babranie w jego krwi. Oblizałem nos i przygotowałem się do napaści na ptasią mamę. Wyskoczyłem z ukrycia dokładnie w tym samym momencie, w którym drób odwrócił dziób w moją stronę. Nim zerwał się do lotu, zacisnąłem szczęki na jego skrzydle, a gdy tylko wyszarpałem pęk piór, zwolniłem ucisk. Ptaki chyba jednak nie są zbyt rodzinne, skoro odleciał ze skrzekiem, zostawiając niewyklute pisklęta na pastwę drapieżnika. Dysząc, podszedłem do gniazda i wziąłem do pyska pierwsze jajko. Zgniotłem je kłami, połykając zawartość i wypluwając skorupkę. Podobnie postąpiłem z dwoma kolejnymi, po czym najedzony położyłem się przy gnieździe. Świat był odurzający jak narkotyk od taniego dilera. Przymknąłem na chwilę powieki, nieświadomy zapadając w niespokojną drzemkę. Obudziło mnie czyjeś nawoływanie, ale wtedy słyszałem tylko dziwny, skrzeczący dźwięk. Co ja brałem? Potrząsnąłem łepetyną, aby otrzeźwieć i pobiegłem w stronę, z której dochodził.
< Jakiś lis albo wilk? takie opko dla fanów ciągłego tekstu>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz