Kolejny ciepły dzień zawitał nad mą watahą.
- Sal! - usłyszałam. To pewnie moja koleżanka chce abym się z nią pobawiła (z czasów szczenięcych jak coś). Pobiegłam z uśmiechem w jej stronę. Kiedy znalazłam ją wokół niej stali ludzie. Położyłam uszy po sobie i cofnęłam się o krok.
- Mi! Nie zostawiaj mnie! - Krzyknęła z przerażeniem waderka.
- Sprowadzę pomoc- odparłam.
- Nie bo i ciebie złapią!
W oczach Luny widać było strach. Bała się, że i ja dam się złapać. Ale nie tym razem. Machnęłam przecząco głową i zaczęłam biec w kierunku Luny. Ludzie rzucili sie na mnie próbując mnie dorwać. Skakałam z jednego na drugiego śmiejąc się przy tym. W końcu doskoczyłam do Luny. Zębami rozgryzłam krępujące jej ciało sznury i po chwili byłyśmy wolne. Zaczęłam biec, a Luna za mną. Ludzie niedługo po nas również zaczęli biec. Zastawili wcześniej pułapki na drodze. Niemal wpadłam w jedną. Biegłyśmy tak, aż do naszej watahy. Ludzie tym samym dobiegli za nami. Pobiegłam do mojego taty. Ten osłonił nas i sam zaczął odganiać ludzi. Jeden z mężczyzn wyjął broń i strzelił nią w mojego tatę. Jego krew rozprysła się dookoła tym samym brudząc mi grzywkę. Od tej pory mam różowe ślady na grzywce, po krwi mojego ojca. Jednak mimo rany nie poddał się. Wstał i rzucił się na tego który go postrzelił. Natychmiast uciekli. Pobiegłam do ciężko rannego wilka.
- Wybacz tato... - Szepnęłam.
- Nic mi nie będzie, a teraz uciekaj. Oni tu wrócą.
- Ale ja...
- Bez gadania! Już! - krzyknął. Posłusznie pobiegłam w stronę granicy watahy opuszczając ją. Co dalej się działo z mym ojcem... Nie wiem. Po kilku miesiącach błąkania się trafiłam tu. Dołączyłam z nadzieją iż nie będę musiała zostawiać mi bliskich na pastwę losu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz